“Szaroburość” za oknem wkracza powoli w fazę zniechęcającą do wystawiania nosa za drzwi swojego lokum. Nie chodzi mi bynajmniej o “Netflix and chill”, a raczej o te zajęcia, które ubytek energii ograniczają do minimum. Miękki koc, ciepła herbata, dobra książka, klocki Lego, a w niektórych, wyjątkowo fajnych okolicznościach, siedzenie na kanapie i gapienie się na tańczące płomiene w kominku. Przesilenie jesienne może być jednak nie tylko przyczyną osłabienia, ale też fajnym pretekstem do przemyśleń, na przykład muzycznych. Jednak zamiast rozkminiać nowy kawałek Mariny, albo spekulować, czy Farna faktycznie porzuci karierę muzyczną, proponuję wyciszenie. Najlepiej w szwedzkiej formie. Na przykład z nową płytą Carbon Based Lifeforms.
Na początku był węgiel
Być może w głowie pojawił Wam się teraz obraz górnika wychodzącego z pracy po nocnej zmianie, archiwalny materiał z pacyfikacji w kopalni Wujek czy po prostu szyby kopalni, które w naszym kraju majestatycznie królują nad panoramą GOP-u. Nazwa Carbon Based Lifeforms może Wam się kojarzyć z astrobiologią, jeszcze bardziej z chemią, a na pewno powinna ze wszystkim, co istnieje na naszej planecie. Węgiel uważany jest za podstawę życia, zaczątek każdej żyjącej formy.
Tutaj jednak mamy do czynienia ze szwedzkim duetem muzycznym, który określany jest mianem topowego przedstawiciela muzyki ambient. Nie jest to oczywiście ambient w czystej postaci, bo mamy tu dodatki typu drone, acid, nawet trochę techno i naleciałości eksperymentalnych. Wszystko to podane w znakomitej formie, jak się okazuje – znakomicie odnoszącej się do wczesnych, najbardziej cenionych wydawnictw Carbon Based Lifeforms.
Kartka z kalendarza
Szwedzki duet powstał w 1996 roku. Aż do dziś projekt współtworzą Johanness Hedberg i Daniel Segerstad, którzy obecnie mają nieco ponad 40 lat na karku. Jako Carbon Based Lifeforms zadebiutowali w okolicach 1999 roku (niektóre źródła wskazują na 1998), natomiast począwszy od 2003 roku zaczęli współpracę z wytwórnią Ultimae Records, wydając w jej szeregach pięć albumów: Hydroponic Garden, World of Sleepers, Interlooper, VLA oraz Twentythree.
Aktualnie wydany album, Derelicts, uważany jest za spojrzenie w przeszłość, do roku 2010 i tym samym powrót do znakomitego stylu artystów, jaki przedstawili poprzez album Interlooper. Kolejne wydawnictwa miały się bardziej ku eksperymentom, podczas gdy teraz panowie wracają, jeśli można tak to nazwać, do klasyki swojej twórczości. Co więcej, wracają w znakomitej formie, bo Derelicts jest albo porównywany ze wspomnianym szczytem wydawniczym, albo wprost uważany za najlepszy album w dorobku Szwedów.
Czyli co to?
Na albumie znajdziecie przekrój twórczości, która zadowoli zarówno zatwardziałych fanów ambientu,
jak i tych lubiących tylko ambientowe smaczki. Jest też coś po prostu do chillowania się, ale jest też propozycja nieco bardziej taneczna.
Otwierający płytę Accede jest takim, w pewnym sensie, miłym, niezbyt narzucającym się przywitaniem. Spokojny, melodyjny, z całkiem sporym spektrum dźwięków przyjaźnie ze sobą współgrających.
Słabo to brzmi, jak się czyta, zdecydowanie lepiej, gdy się słucha!
Dalej atmosfera jeszcze bardziej się rozluźnia, dźwięki tworzą specyficzny, kosmiczny (dosłownie) klimat. Kolejne utwory, Cloud oraz Nattvasen, to mocna, dronowa reprezentacja, gdzie instrumentów perkusyjnych mamy brak, lub zostały one ograniczone do absolutnego minimum. Equilibrium do kosmicznej atmosfery dorzuca downtempowy bit oraz tłuściutki, ociekający elektroniką bas.
W dalszej części dostajemy jeszcze kolejne, mocno dronowe i ambientowe utwory: Path of Least Resistance, ~42° czy kończący płytę, niemal piętnastominutowy Everwave. Ale pomiędzy nimi mamy kilka ciekawych wydarzeń muzycznych, o których trzeba wspomnieć.
780 Days to na przykład taki mainstreamowy ambient. Czyli niby ambient, ale jednak gdzieś w połowie dostajemy piękną linię melodyczną, ozdobioną (ponownie) kosmicznymi dźwiękami oraz przyjemnym bitem. Rayleigh Scatters to natomiast numer znakomicie nadający się na wszelkie składanki w stylu “Best Autumn Chillout Tracks” czy “Chill with Tea and Gingerbreads vol. 19”. Dodecahedron oraz Loss Aversion to również bardzo przyjemne nagrania, które z powodzeniem mogłyby reklamować ten album.
Najnowsze wydawnictwo od Carbon Based Lifeforms na winylu pojawiło się w trzech wersjach. Każda z nich to wydanie dwupłytowe, natomiast poszczególne warianty różnią się kolorem samego placka. Do wyboru są: klasyczny czarny, “zmrożnony” oraz, wg mojego nazewnictwa, “popaćkany czerwono-niebieski”. Za projekt okładki odpowiada Matto Fredriksson.
Może spodoba Ci się:
CLAP! CLAP! – A Thousand Skies
Dodaj komentarz